Wednesday, February 11, 2009

Pod żaglami nad Soliną (wspomnienia)

Nie jesteśmy żeglarzami, owszem płyniemy gdzieś gdy trzeba tam przepłynąć, rejs uważamy za świetną przygodę, ale nie śnimy o łodziach, falach i nie śpiewamy szant zamiast kołysanek.

Pomysł tej eskapady wyszedł od Jarka, wypatrzył ciekawą ofertę wyczarterowania łodzi, a ponieważ ma wszystkie potrzebne patenty, przeto organizacja łodzi spadał na jego barki.
My od początku potraktowaliśmy to jako; coś czego jeszcze wcześniej nie robiliśmy, czyli że warto tego spróbować.

Jeden dzień poświęcony na gromadzenie aprowizacji i...wyprawa gotowa. Jak już pisałem wcześniej, należymy do ludzi, którzy plecaki mają zawsze gotowe do drogi.

Gorzej było z dziećmi, ale kamizelki w stosownym rozmiarze udało się zorganizować, reszta nie stanowiła już żadnego problemu.

Mapa, internet, znajomi i już wiedziałem jak dojechać na miejsce. Bieszczady w przeciwieństwie do bardziej dzikich regionów kraju (Warszawskie, Śląsk itp.) mają sensowny układ komunikacyjny, wynikły z potrzeb mieszkańców, turystów i łazików. Trudno tu pobłądzić.

Tym razem nie zwiedzamy już niczego po drodze. Więc jazda trwa stosunkowo krótko, mimo iż mam "ogranicznik prędkości" wbudowany w siedzenie obok.

Bieszczady witają nas piękną słoneczną pogodą, wspaniałymi widokami i ... obietnicą przygody.




Bieszczady...
Jak zawsze niepokojąco kuszące, nawet dzieła rąk ludzkich, są tu bardziej...uduchowione.



Przystań ośrodka Jawor, dawniej teren wojskowy, niedostępny, strzeżony przez nieszczęśników z kałasznikowami na plecach, dziś sympatyczne (choć czuć tu jeszcze trepami) miejsce odpoczynku i baza wypadowa na zalew.
Podobno we wnętrzu pagórka na którym stoi kryją się wojskowe instalacje i schrony...powinni je udostępnić, byłby z tego przynajmniej jakiś pożytek. Choć z drugiej strony, może to być celowa dezinformacja, a widząc na wielu miejscach przerdzewiałe tabliczki "zakaz fotografowania" łatwo jest popaść w smutną zadumę nad ilością paranoików w LWP.


Okrętujemy się...na Tytaniku to przynajmniej stewardzi byli i orkiestra i tłumy...a tu?

Co gorsza, musieliśmy z Jarkiem jechac paręnaście kilometrów, na drugą stronę półwyspu żeby zatankować odpowiedznie ilości piwa.

Woda kusi...ostatnie minuty przed wypłynięciem.

Rozpakowywanie ekwipunku, robimy już podczas rejsu. Nie chcemy tracić czasu, zwłaszcza że prognozy pogody nie brzmią obiecująco.

Jest wreszcie chwila by nacieszyć się wiatrem, wodą, słońcem, widokami i .. ŻYCIEM !

Grupa kolesi w piankowych kombinezonach, zawzięcie trenuje nurkowanie, albo czegoś szukają, albo doskonalą umiejętność ześlizgiwania się z pontonu do wody. Unikam ostentacji w fotografowaniu, bo wyglądają mi na wojskowych.

Majtek na pokładzie, odbył już swoją rytualna drzemkę i teraz zapoznaje się z łajbą.

A Mikołaj zgrywa cwaniaka, na Bałtyku, gdy lekki sztorm rzucał katamaranem, to już taki pewny siebie nie był.

Jarek poszedł rozprawić się z żaglami, chwile zastępuję go przy rumplu, ale nie mam specjalnych ambicji żeglarskich i chętnie oddaję mu to stanowisko, gdy tylko skończy swoją robotę.

W połowie drogi do zatoki Teleśnickiej

Wodniacka rewia mody.

Bezimienny półwysep, u wejścia do zatoki Teleśnickiej

Bezimienny, nie znaczy że nie zamieszkały, ktoś tu sobie ładnie wkomponował daczę w brzeg.

Piękna pogoda, piękna łajba, i piękna kobieta...trochę brakuje pięknych koni ;-)


W oddali Stożek 683 m npm. W Bieszczadach, jak to w Bieszczadach, wiele gór nie ma swojej nazwy, pewnie kiedyś miały, ale miejscowych przepędziła wojna i komusze prześladowania, a napływowi jakoś zapomnieli o Bożym Przykazaniu i omieszkali ponadawać im nazwy.
Ten pagór z lewej strony Stożka, mimo że jest odeń wyższy (696 m npm) nie ma swojej nazwy.

Stożek w zbliżeniu

Przycumowaliśmy, to miejsce miało stać się naszą dzika przystanią na kilka dni, dla Jarka i Eli dłużej.

Wyskakujemy na brzeg, wprawdzie nocować zamierzamy na łódce, ale wieczorne życie, toczyć się ma przy ognisku. Tym bardziej że jest to regularna przystań jachtklubu i cała infrastruktura jest na miejscu - nawet kibelek kilkadziesiąt metrów wyżej.

Skalisty cypel z mulistą plażą, ale za to jakie widoki...
Nie jesteśmy tu po to aby się opalać, naszym marzeniem jest opłynięcie zalewu, a raczej nie tyle opłynięcie, co wpłynięcie na każdy ciekawszy akwen i odnogę.

Pieszo zapuszczam się brzegiem zatoki Teleśnickiej, skaliste wypłukane z ziemi brzegi kusza by potraktowac je jak trampolinę...może jak bym był młodszy to dał bym się skusić...ale jestem już za stary na taki wygłupy

Mikołaj po wyokrętowaniu, ochoczo zabrał się do budowy zamku z pisaku i mułu, ale nie życzy sobie intruzów i fotoreporterów. Ponieważ odmówił mi akredytacji, przeto muszę pogodzic sie z losem i nie będzie zdjęć tych arcyciekawych budowli.

A potem czas na bardziej bezpośredni kontakt z wodą.

Kilkametrów od brzegu jest już wystarczająco głęboko, by swobodnie poplywać, ponurkować i poskakać z rufy łajby.
Woda jest wyraźnie cieplejsza od powietrza i przyjazna.


Przystaniowy Niezbędnik ;-)

Widać, że życie biwakowe tu kwitnie, w pobliżu ani kawałka drewna na ognisko. Aby zdobyć paliwo, wyprawiam się daleko w górę i w głąb lasu. Wracam leśnym duktem wlokąc za sobą wiechcie wiatrołomów, potem jeszcze pracowite ich rozdrabnianie i...ognisko czas zacząć.

Dziewczyny przygotowały porcje, Jarek kije do pieczenia.

Ta grill krata to pierwszorzędny pomysł...zawsze jest o co głowe potłuc. Nazajutrz obaj z Jarkiem mamu sporo nowych guzów.

Piwa nam nie zabraknie. radości też. Dzieciaki odmawiają samodzielnego snu i to jest największy feler imprezy. Jarek z Elą zostają przy ognisku, mu schodzimy do łodzi żeby uśpić chłopców, ale jak to najczęściej bywa, usypiamy przy okazji samych siebie.

Nazajutrz, pogoda psuje się w sposób wyraźny, leje, mży i cieknie, do tego nieprzyjemny zimny wiatr.
Wypływamy mimo wszystko w dobrych nastrojach.

Potem niestety nasze nastroje nie są już tak wyśmienite. Dzieciaku nudzą się pod pokładem, a na pokład nie chcemy ich zabierać ze względu na pogodę. Poza tym częste i nieprzewidywalne szkwały, powodują głębokie przechyły łodzi. Kilka miesięcy wcześniej biały szkwał zabił na Mazurach mnóstwo osób. Niby, z jednej strony doskonale zdaję sobie sprawę, że teraz to nie te warunki, nie ta klasa łodzi (Mistral ma dzielność pełnomorską - to nie byle jaka krypa) , ale z drugiej, wyobraźnia podpowiada jakieś przedziwne sceny, wywróconej łódki, nie boje się o siebie - ale brak mi pewności czy był bym w stanie udzielić pomocy dzieciakom pod pokładem. Pewnie tak. Mistral by nie utonął, ale lepiej o tym nie myśleć - właśnie zaczęło wiać deszczem i śniegiem (dopiero początek września, ale tu mamy aurę listopadową). Jak potem dostać się z rodziną na brzeg? Jak z brzegu dotrzeć do cywilizacji? Najbliższa osada to Teleśnica - przynajmniej dwie godziny zajęło by mi sprowadzenie pomocy...ależ by zmarzli.

po kilku godzinach męczącego, nie dającego satysfakcji rejsu, dobijamy do przystani na obiad.

gorący ryż z konserwa mięsną i kawa, poprawiają nam humory. Przebiwakujemy tu do jutra, wieczorem ognisko, piwko i kiełbaski, ale decyzja już zapadła.
Jeśli pogoda się nie poprawi, to Marzenka dzieciaki i ja, wracamy do Tarnowa. Jarek i Ela zostają.

Desperacko usiłujemy znaleźć, jakieś zajęcie dla Dzieci. Ale jak to już śpiewali Starsi Panowi "w czasie deszczu dzieci się nudzą".
Na szczęście, pod wieczór pogoda poprawia się na tyle że Mikołaja można wyekspediować na brzeg, żeby pobawił się w budowanie zamków. Miłosz jeszcze jest na tyle mały, że zadowala się byle czym.

Szykujemy z Jarkiem ognisko. Najprawdopodobniej już pożegnalne, jak dla nas. żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazują, by pogoda miała się poprawić.

Jeszcze tylko przygoda z popielicą, której niestety nie udało mi się zdjąć, a która straszyła nas podczas pieczenia kiełbasek, beztrosko spacerując po krokwiach stanicy, a zaraz potem pod deskami, stanowiącymi jej podłogę. Nie dam głowy czy była jedna, ale że była ciekawska, bezczelna i mało bała się ludzi to fakt.

Pogoda nie poprawiła się - ostatnie fotografie i smutnie zmierzamy do Jawora.
Po drodze jeszcze mija nas statek wycieczkowy z Soliny - pasażerowie, machają nam w pseudo żeglarskich pozdrowieniach i pstrykają zdjęcia. Zaczynam rozumieć co czują tubylcy, obfotografowywani przez turystów i wcale mi się to nie podoba. Jarek burczy coś pod nosem o małpach z aparatami, gawiedzi i szczurach lądowych, ale z cynicznym uśmiechem odmachuje im rękami. W sumie to nie ma się co dziwić, pogoda parszywa, w tej chwili jesteśmy na zalewie jedną z nielicznych atrakcji.

Po kilku godzinach halsowania pod wiatr, Jarek bezpiecznie przybija do przystani. My pakujemy się a On i Ela wykorzystują pobyt tu dla dokonania zabiegów higienicznych, uzupełnienia wody na pokładzie itp.

Szkoda, ze nie dane nam było zrealizować swoich zamierzeń, ale dobre i to co się udało. Nie pioerwszy raz pogoda pomieszała nam szyki, gdybyśmy byli sami, pewnie kontynuowalibyśmy przygodę, ale zwycieżyła odpowiedzialność za dzieci.