Wreszcie i nas dopada głód - a ściślej to Mikołajka, bo ja jestem tak napakowany adrenaliną że głodu nie czuję. Jakiś czas szukamy miejsca gdzie dają coś co może zjeść dzieciak, pizzy nie chcemy, a lodami czy ciastkami sobie nie pojemy. W końcu jest właściwe miejsce i zasiadamy do stołu - patrzę na kartę dań i...psia krew mało co z tego rozumiem!
Ale z ogromnym wysiłkiem umysłowym udaje mi się zamówić trzy porcje pierogów ...i to jest to!
A potem znów wracamy na Rynek, bo tam najciekawiej a Mikołaj zmęczony powoli zaczyna odmawiać dalszych spacerów.
No comments:
Post a Comment